
Nie było tu słychać odgłosów wojny. Ani tej pierwszej, ani drugiej. Polska Ludowa posyłała tu robotników miast i wsi na wywczas. Tyrolska osada pod Śnieżnikiem, przetrwała i to. A potem wszystko jakby zastygło w letargu. Nowy ustrój odłożył przemianę Międzygórza na kiedyś. Ten czas zdaje się nadchodzić wielkimi krokami.
Bezkrytyczny zachwyt nad tym miejscem byłby przekłamaniem. Przez Międzygórze nie można przejść jednak obojętnie: zauroczenie, rozczarowanie, nostalgia i ekscytacja. Stany przenikają się co chwile, a jeden ustępuje miejsca drugiemu.
To co tej małej miejscowości może zaszkodzić, to tworzenie. Tu już wszystko było i powinno się tylko odtwarzać. Szklane domy, sterylne obejścia, wnętrza wykańczane betonem – to wszystko niech się roi po drugiej stronie Czarnej Góry.
Odrodzenie Międzygórza zdaje się schodzić jak powolna lawina z Masywu Śnieżnika. Dyskretny urok willowej kolonii, choć może niewielkiej wzbudza przyjemne asocjacje z Sopotem, czy starymi zakamarkami Zakopanego. Ruch tu jest jednak znacznie mniejszy, bo i droga dalej prowadzi donikąd. Czasem tylko przemknie jakaś służbowa terenówka leśników.
Chciało by się iść dalej w stronę centrum, zobaczyć ogromne sanatorium: wczasowiczów wygrzewających swoje leciwe kości na jego drewnianych balkonach. Usłyszeć ich gwarne rozmowy, przemieszane z odgłosami widelców, noży, talerzy i całej tej artylerii rozmaitego szkła. Panuje tam jednak głucha cisza.
Gigant, bo tak nazwano ten przybytek poutykał w sobie jak watę w szczelinach okien, marazm lat czasu przemiany. Widziałem to miejsce pierwszy raz, niedługo potem jak sprowadziłem się na Dolny Śląsk.
Tamtego dnia wieża sanatorium osnuta była mgłą, tak jakby na Śnieżniku wylało się mleko i dopiero na szpicy starego budynku postanowiło się zatrzymać. Wtedy pojawiła się myśl, by kiedyś tam przenocować. Jestem z tego gatunku turysty, który jak trzeba wyśpi się nawet na drabinie. Teraz nie wędruje jednak sam, i opinie innych gości Giganta z nad Wilczki, zniechęciłyby nie jednego. Gigant ma jednak szczęście, bo znalazł opiekuna na trudne czasy, czym pewnie wzbudziłby zazdrość tej części architektonicznej starszyzny Międzygórza, która tyle szczęścia nie miała.
Schodzę niżej do skrzyżowania, gdzie rozpanoszyło się kilka knajpek. Przyzwyczajeni do cafe latte z mlekiem sojowym i ekologicznym cukrem trzcinowym znajdą i tu coś dla siebie. W szczycie sezonu ciężko przy nich znaleźć wolne miejsce. Szczególnie pod wieczór, gdy zmęczeni zdobywaniem Śnieżnika mieszkańcy Saskiej Kępy, Partynic, Grunwaldu, Śródmieścia i tych części Gdyni położonych między Orłowem a Redłowem, będą szukać w nich chłodnego piwa. W jeden z tych ciepłych, piątkowych wieczorów i my znaleźliśmy tam miejsce.
W niedziele, kiedy z Międzygórza wyjeżdżaliśmy, w okolicach skrzyżowania miejsca nie było nawet dla samochodu. Niepocieszeni szukaliśmy nieco dalej słodkiej nagrody za zdobycie kolejnego szczytu. Szarlotka na ciepło z lodami, wypatrzona w karcie restauracji nieco dalej miała być tym wawrzynem.
Dźwięki mikrofali jakie dobiegły od zaplecza chwile po złożeniu zamówienia nie zapowiadały niczego dobrego. Parujący kawałek przyschniętego placka umazany truskawkowym sosem tesco value, z finezją godną najznamienitszych restauratorów, otrzymał ambitne zadanie zawładnięcia naszymi podniebieniami. Nie zawładnął. Ceny oczywiście wyżyłowane – no co? Przecież kilkaset metrów dalej, przy skrzyżowaniu są takie same.

Niektóre miejsca muszą obumrzeć by w ich miejsce coś innego mogło się odrodzić. W Międzygórzu nieustannie prześladuje mnie ta refleksja.
Wodospad Wilczki świetnie odnalazł się w nowej rzeczywistości, choć po powodzi z 1997 roku nieco stracił na wysokości i przestał być najwyższym wodospadem Sudetów (ex aequo z wodospadem Kamieńczyka) to jego otoczenie, wysokie szczeliny, mostek nad przepaścią emitują magnetyczną aurę romantyzmu, przyciągającą spacerowiczów powielających ten sam zachwyt, który towarzyszył tu niegdyś księżnej Mariannie Orańskiej.
Pora jest jeszcze wczesna, to też ruszamy dalej bo obejrzeć słońce chowające sie za przeciwległa krawędzią Kotliny Kłodzkiej. Okolice Sanktuarium Maria Śnieżna na Iglicznej dają taką możliwość. Idziemy po tej samej drodze którą, ksiądz Karol Wojtyła pokonywał wraz z akademicką młodzieżą, latem 1955 roku. Jakby się dziś czuli docierając do Sanktuarium, wiedząc że opiekun tego miejsca, skąd inąd osoba duchowna, potrafi razić paralizatorem, odwiedzających, którzy być może i srogo mu sie narazili.
Toteż nigdy nie miałem jakiegoś szczególnego parcia by to sanktuarium zwiedzać w środku. Czuje sie tam jak intruz. Szkoda, że pobliski obiekt turystyczny, który kiedyś nazwał się schroniskiem, takiej funkcji już nie pełni. Kilka razy będąc na iglicznej zastałem to miejsce zamknięte. Tak. O zachodzie słońca Igliczna to “schronisko” widmo, ślepia kamer redemptorysty wycelowane w zamkniętą bramę i samotny widok na Kotlinę Kłodzką w rozlanym pomarańczowym świetle zachodu.
Nim słońce całkiem zajdzie podrywamy się do zejścia, by móc zobaczyć jeszcze zaporę wodną na obrzeżach Międzygórza. Przechodząc po kratownicy umieszczonej nad zwieńczeniem zapory mam wrażenie lewitowania, a może po prostu to nogi są zmęczone po całym dniu górskich wędrówek?
Do Międzygórza wracamy co roku. Czasami trzeba tu zmrużyć oczy, może nawet całkiem je zamknąć by zobaczyć je z czasów swojej świetności. Mimo to warto tego stanu doświadczyć. I przy każdej kolejnej wizycie w tym miejscu odkrywać ile tego co było tu kiedyś, wróciło już na swoje miejsce.
Pobierz mapę GPX