
Trafiali tu z całej Europy. Zmuszeni do pracy ponad ludzkie siły, realizowali szaleńczą wizje niemieckiego totalitaryzmu. Projekt Riese pochłonął więcej cementu niż III Rzesza miała zamiar przeznaczyć na budowę schronów dla swojej ludności cywilnej. Na papierze z worków po cemencie właśnie, Abraham Kajzer zapisał swoje wstrząsające wspomnienia. Dziś podążamy jego śladami.
Około południa zajechaliśmy na małą stacyjkę Wüstegiersdorf. Wysiadamy z wagonów. Ustawiają nas piątkami i liczą. Liczy esesman, potem Unterscharführer, wreszcie Oberscharführer. Wszystko się zgadza. Otaczają nas ze wszystkich stron esesmani. Ruszamy. Wydaje mi się, że droga będzie długa, a tu z nóg ciągle spadają mi trepy. Nie mogę w nich iść, a do miasteczka jest jeszcze daleko. Chwytam trepy w rękę i biegnę na bosaka.
Maszerujemy szybkim krokiem. Esesmani przyśpieszają tempa. Niektórzy nie mogą nadążyć i ci są popędzani uderzeniami kolb. Ze wszystkich stron słychać nawoływania esesmanów: Naprzód! Prędzej, prędzej! (…) Miejscowa ludność niemiecka obojętnie nas mija. Mieszkańcy miasteczek są widocznie przyzwyczajeni do takich widoków.

Wioska wygląda jak wymarła. Prócz kilku pasących się samotnie krów i kur nie widać żywej duszy. Wszystkie okna szczelnie zasłonięte. Z prawej strony drogi, w końcu wsi, rosną buraki pastewne. Wygląda na to, że gospodarz zapomniał je sprzątnąć z pola. Każdy z nas marzy o tym, aby wyrwać się z szeregu i zdobyć kilka buraków, ale widok esesmanów wstrzymuje nas przed realizacją tych zamiarów.
Od kilku dni posiadam ołówek, który znalazłem w Baustelle*. Bardzo chciałbym pisać dziennik, ale nie ma gdzie i nie ma na czym. W bloku, gdyby to spostrzeżono, wszyscy uważaliby mnie za wariata, odczuwam jednak niewypowiedzianą potrzebę robienia choćby notatek. Może nadałby się do tego celu papier, z którego sporządza się worki na cement?
Przechowywać notatki mógłbym w ustępie. Ale gdzie pisać? Chyba też w ustępie? Czuję potrzebę dzielenia się, choćby z samym sobą, własnymi myślami i spostrzeżeniami, abym, gdy już będę wolnym człowiekiem, mógł to wszystko raz jeszcze odtworzyć, a jeśli zginę, aby ten nikły znak po mnie pozostał.
*Baustelle – niem. plac budowy

Kaltwasser (Zimna, część Głuszycy), sobota, 1944.
Dzisiaj w drodze do pracy, idąc na Baustelle, skoczył z mostu w przepaść piekarz Keller z Łodzi. Poniósł śmierć na miejscu. Trupa z rozpłataną czaszką zaniesiono na noszach do obozu. Majstrowie i esesmani byli wściekli i bili nas nielitościwie.
Kaltwasser, poniedziałek, 1944.
Niedziela w obozie jest gorsza niż dzień pracy. Trzeba bezczynnie marznąć na dziedzińcu lagru. Nie ma się gdzie ukryć, a głód bardziej daje się we znaki. Dzień jest strasznie długi.
Przy pracy czas przynajmniej szybciej przemija i zapomina się o głodzie. Trzeba uważać, by lora nie przycisnęła, a także, czy majster nie zbliża się z kijem. Dziś dwóch umarło na rewirze. Lagerführer kazał zostać doktorowi Altmanowi w obozie. Mianował go naczelnym lekarzem. Doktor Pikielny i doktor Icyksohn chodzą nadal do pracy na Baustelle.
Kaltwasser, wtorek, 1944.
Dziś od południa padał drobny deszcz. Wszyscyśmy przemokli do suchej nitki. Pod wieczór mróz z wiatrem przenikał do szpiku kości. Każdy z nas drżał jak w silnej febrze. Nie zważałem jednak na nic i nadal pracowałem, aby się rozgrzać. Nie chciałem się poddać, choć było dla mnie oczywiste, że nie wytrzymam do fajrantu. Przekonałem się, że zasób sił człowieka jest bezgraniczny. Dziś zdałem egzamin z biernej wytrzymałości. Wytrzymam więcej, bo muszę.

Kaltwasser, środa, 1944.
Nadeszło dziś kilkaset par trepów do obozu. Przed magazynem stoi ogonek. Kapo i kucharze dostali nowe, mocne trepy, a z nas nikt jeszcze. Jest już druga, a ogonek przed magazynem ciągle stoi. Nie pomaga bicie Kalińskiego i kapo Bomsa. Ja odszedłem i starałem się namówić Kalskiego, by też zrezygnował dzisiaj z trepów.Przyjdziesz jutro – powiedziałem. Kalski wytrzeszczył na mnie oczy i ryknął: Ja chcę trepów, trepów, trepów! Rozumiesz? Nogi mi spuchły! Stoję cały dzień w wodzie! Trepów! Trepów!
Odsunąłem się od niego. Podejrzewam od dawna, że jest nienormalny.
Kaltwasser, poniedziałek, 1944.
Dziś, będąc w ustępie, podsłuchałem rozmowę Lagerfuhrera z niemieckim lekarzem, który przybył do naszego lagru na inspekcję. Lekarz ów wyraził zdziwienie, że umiera tylko 50-60 ludzi tygodniowo.Przy ich odżywianiu, to istny cud – mówił. – Aby człowiek był zdolny do pracy, musi otrzymywać 1600 do 1800 kalorii dziennie. Każde odstępstwo od tej normy zmniejsza
zapasy organizmu, ich zaś rezerwy powinny być dawno wyczerpane, ponieważ dzienna obozowa racja zawiera tylko 200-300 kalorii. Jeżeli dodać, że na samo trawienie wodnistej zupy organizm zużywa od 200 do 400 kalorii – powstaje pytanie, w jaki sposób ludzie ci jeszcze żyją?
Dörnhau (Kolce), luty 1945.
Od kilku dni jestem w tym obozie. Jest to dwupiętrowy fabryczny budynek. Parter i pierwsze piętro zajmują wyłącznie chorzy, a drugie piętro „zdrowi”, do których i ja zostałem zaliczony. (…) Chorzy leżą na pryczach nago. Zabiera się im ubranie, nawet koszule. Otrzymują tylko pół porcji chleba i połowę zupy, gdyż nie są „produktywni”.
Z rana, przed apelem, zdrowi dostają kawę – i w tym czasie rozgrywają się dantejskie sceny.
Chorzy schodzą ze swoich prycz nago, z przewieszonymi przez ramię kocami. Twarze mają zapadnięte i żółte jak wosk. W oczach jakiś śmiertelny blask. Na ich ciele można policzyć każdą kostkę. Nie są to zresztą ciała, lecz szkielety powleczone pergaminową skórą.
Te poruszające się szkielety podchodzą do nas i daremnie żebrzą o zmiłowanie – proszą, aby im dać choć odrobinę kawy. Blokowi i kapo odpędzają ich, biją, katują, grożąc, że odbiorą im chleb, jeśli nie powrócą na swoje prycze. Po wydzieleniu kawy lekarze zabierają kociołki na rewir i rozdają po łyżce fusów z kawy najciężej chorym.
Lekarze – węgierscy Żydzi, Madziarzy-biją chorych za byle głupstwo. Niektórzy sprzedają chorym kawę za kęs chleba.
Dörnhau, luty 1945.
Z naszego stanowiska roboczego widać, jak przez cały dzień bez przerwy kursuje tam i z powrotem wóz załadowany trupami. Wszystkie trupy są nagie. Ponad wozem wystają sztywne, chude ręce i nogi. Z boków wozu, kołysząc się w takt jazdy, zwisają sinożółte głowy kościotrupów z głębokimi oczodołami i wyszczerzonymi zębami. Wóz z trupami jeździ aż do późnego wieczora. Robi to wrażenie, jakby trupy były wożone z jakiegoś zasobnego magazynu. Grupa zatrudnionych przy tej pracy nazywa się Totenkommando. Dostają oni dodatkową zupę, toteż dużo ludzi garnie się do tego zajęcia.
Kaltwasser, piątek, 1944.
Z dnia na dzień praca staje się coraz bardziej uciążliwa. Mróz coraz więcej daje się we znaki. Wypadki samobójstw powtarzają się coraz częściej. Nie ma dnia, aby nie było co najmniej jednego samobójstwa. Nie robi to już na nikim żadnego wrażenia. Nikogo już nawet nie ciekawi, kto popełnił samobójstwo. Dziś Lageraltester Blady odbył z nami pogadankę. Mówił, że nie powinniśmy wszystkiego widzieć w czarnych barwach, że niebawem lager otrzyma trepy, bieliznę, płaszcze i nowe pasiaki. Dodał jeszcze, że wojna już się kończy i niedługo będziemy wolni.
Dörnhau, kwiecień 1945.

Dziś pracowałem w innej grupie – u Madziara w tunelu, w sztolni nr 4. Demontujemy urządzenia tunelu – wyrywamy olbrzymie, długie, ciężkie rury. Wynosimy je i składamy przed tunelem. Co godzina przyjeżdża samochód, na który ładujemy to żelastwo. Tunel jest wielki, wilgotny i zimny. Stale pilnuje nas majster i wacha. W ciągu dwunastu godzin pracy mamy jedną godzinę odpoczynku.
Wielu spośród nas codziennie ulega różnym wypadkom. Przygniatają nas żelazne belki, rury spadają na nogi, mdlejemy pod ich ciężarem, ale kto tylko może, wytrwale krząta się i dźwiga żelastwo, w obawie, aby nie być ocuconym za pomocą kolby lub drąga. Nosząc rury i nie chcąc czuć ich piekielnego ciężaru, zmuszam się do myślenia o czymś zupełnie innym. Przeważnie myślę o tym, jaki to będzie świat i jakie życie po wojnie.
Lärche (Soboń), niedziela, 1944.
(…) Pracuję w nocy przy kipowaniu. Co sześćdziesiąt minut nadchodzi pociąg, składający się z szesnastu lor ze zmarzniętym piaskiem. Piasek jest twardy jak kamień. Trzeba go rozbijać kilofem, a ściany wagonu ostukać dużym młotem, aby pozostałości odpadły. Mróz szczypie w twarz i ręce. Grupa nasza liczy trzydzieści osób. Pracujemy bez odpoczynku pod batami esesmanów, majstra i Ukraińca Iwana. Silny, mroźny wiatr zrywa się co chwila i prószy nam w oczy śniegiem. Nie sposób usłyszeć czyichkolwiek słów- wiatr je porywa ze sobą. Po wykipowaniu piasku i wyrównaniu terenu przesuwamy szyny za pomocą knypli. Gdy tylko zakończymy pracę przy jednym pociągu, już nadchodzi następny – i znów bierzemy się za kilofy.
Ciszę nocą przerywają głuche uderzenia młotów i kilofów. Kto pada przy pracy lub mdleje, tego cuci kij majstra, esesmana lub Ukraińca. O dwunastej mamy półgodzinną przerwę na zjedzenie zupy, którą zabieramy ze sobą na miejsce pracy. Wczoraj majster postawił kociołek z zupą tuż przy szynach – gdy pociąg się zbliżał, przysunął go jeszcze bliżej; oczywiście, cała zawartość wylała się na piasek. Rozpacz nasza nie miała granic, ale majster znalazł wyjście: ustawił nas w kolejce, każdy podchodził do miejsca, gdzie została rozlana zupa i podnosił dwa kawałki kartofla lub brukwi. Taka była tej nocy nasza kolacja.

Nad ranem ledwie dowlekliśmy się do lagru. Baraki nasze, zbudowane z cienkiej dykty, ustawione są w lesie, na zboczu góry. Śpimy na mokrej podłodze, pod ścianą. W południe, kiedy pod działaniem słońca topnieje śnieg, strumienie wody wlewają się przez liczne otwory do wnętrza baraku. Kapo są ci sami, co w Kaltwasser, podobnie jak reszta władz obozowych. Cały obóz został tu przeniesiony – do Lärche;
Lärche, piątek, 1944.
W poniedziałek, po powrocie z nocnej pracy, nie zdążyliśmy nawet napić się kawy, gdy znów wypędzono nas do całodziennej pracy przy rozładowywaniu wagonów z amunicją. Zmęczonych, przemarzniętych i niewyspanych zmuszono do całodziennego dźwigania pięćdziesięciokilowych skrzyń z amunicją po stromej, śliskiej górze. Choć pracowali wszyscy, to przecież najstraszliwiej cierpieliśmy my – nocna zmiana. Zdrętwiałe od lodowatego chłodu i wysiłku ręce raz po raz wypuszczały na ziemię skrzynię, a esesmani i majstrowie bili nas nielitościwie kolbami. Pięciu z tej nocnej zmiany pozostało na zawsze, z rozpłatanymi głowami, wieczorem zaś raz jeszcze musieliśmy pójść do naszej zwykłej roboty przy kipowaniu. Nie pozwolono nam przy tym nawet ogrzać się lub zjeść zupę. Kociołek z zupą zabraliśmy na Baustelle, lecz dopiero o północy, po trzydziestogodzinnej pracy o pustym żołądku dostaliśmy miskę lodowatej lury. Przez resztę nocy cucono nas i budzono za pomocą kijów, bo każdy zasypiał z kilofem w rękach.

Lärche, czwartek, 1944.
Sadystyczni majstrowie i esesmani, natrząsając się z nas i naszej okropnej nędzy, urządzają sobie wesołe widowisko. Wygląda to tak, że gdy w porze obiadowej przywożą południową zupę, a jest to w istocie zabarwiona i ledwie zaprawiona woda, wydzielający ją esesman zamiast litra nalewa każdemu tylko połowę. Jesteśmy, rzecz jasna, bezgranicznie rozczarowani, ale w poczuciu własnej bezsilności, nie okazujemy tego.

Potem esesman wybiera niektórych, ustawia ich w kolejce i wydaje dodatkowo trochę zupy. Powstaje ścisk, każdy pcha się naprzód, chcąc zwrócić na siebie uwagę, w nadziei, że zostanie wyróżniony przez esesmana. Tymczasem ten, przerywając dzielenie, rzuca czerpak i odchodzi na kilka kroków od kociołka, mówiąc:Dzielcie sobie sami, ja się tym więcej zajmować nie będę! W odpowiedzi prawie jednocześnie gromada więźniów dopada kociołka. Talerzami i rękami starają się zdobyć chociaż łyk zupy. Odpychają się wzajemnie, szarpią, przewracają i depcą. Z dala stoją esesmani, majstrowie i Ukraińcy – wszyscy zaśmiewają się do rozpuku, zataczają się, łapią za brzuchy.
Niektórzy z nas, bardziej ambitni i opanowani, wołają: Przestańcie! Wstyd! I tak się tym nie najecie! Poniżacie się tylko! Nikt jednak na te nasze słowa nie zwraca uwagi; nikt tych słów nie słyszy. Przy kociołku robi się zamieszanie. Jedni drugim wyrywają go z rąk. Kiedy szarpanina dochodzi do punktu kulminacyjnego, ten sam esesman dopada zbiegowiska i kolbą zaczyna walić stłoczonych. Pomimo to niektórzy nie dają za wygraną, kurczowo trzymają się kociołka i szamocą ze sobą – ociekając krwią, rękami wybierają kartofle i chłepcą zupę. Widowisko takie powtarza się dzień w dzień, a nie ma siły, która by mogła w tym przebiegu zdarzeń cokolwiek zmienić. Dzisiaj jeden z esesmanów przyniósł z sobą aparat fotograficzny i ku uciesze swoich kolegów wielokrotnie fotografował tę nadzwyczajną scenę.
Lärche, czwartek, 1944.
Wynalazłem sposób, aby łatwiej znosić ból. Wmawiam sobie, że to, co mnie fizycznie boli, to nie mnie boli, a jedynie tylko moje ciało – i to nie powinno mnie wcale obchodzić. Ja, to jestem ja – ten, co myśli, rozumie i czuje, a ciało to jakby tylko przedmiot, jakiś instrument. To jest tak samo, jak z tym kawałkiem palca, którego brak mi u ręki. Może ten kawałek palca, który gdzieś gnije, odczuwał jakiś ból. Może ból czuły mięśnie, kości, ścięgna, czerwone i białe ciałka krwi, ale ja tego bólu już nie czuję. Choć to jest kawałek mojego własnego ciała, ale w tej chwili jest mi obcy, nic nie mam z nim wspólnego – tak samo jak nie chcę mieć, jak często nie mam, nic wspólnego z resztą mego ciała. Staram się jakby wyłączyć ciało, oddzielić od reszty „siebie”. W ten sposób jest mi lżej i nie odczuwam już takiego bólu, jak poprzednio, gdy jestem bity.
Schotterwerk (Głuszyca Górna), 10 stycznia 1945.
Co dzień w bloku umiera masa ludzi w straszliwych męczarniach. Trupy wynoszone są na celtach do baraku nr 11 lub 10, gdzie zostają rozebrane do naga. Ubrania ich przywłaszczają sobie niektórzy więźniowie, aby znaleźć ochronę przed zimnem. Co noc odbywa się defilada hien ubraniowych do trupiarni i zdzieranie okryć z trupów. Niektórzy trudnią się tym procederem zawodowo, sprzedając później zdobytą odzież za łyżkę zupy lub kawałek chleba. Robi to na mnie wrażenie, jakby pożerali trupy. W nocy, gdy wszyscy pogrążeni są we śnie, wychodzę wraz z Dobrynem do śmietnika. Po omacku grzebiemy w śmieciach i wybieramy obierzyny od kartofli. Niestety, jest ich tutaj niewiele, gdyż na śmietnik dostają się tylko łupiny rozdeptane i wymiecione przy sprzątaniu obieralni. Poszukiwania w ciemnościach trwają czasem po kilka godzin, bo nie mam czucia w palcach, które od dawna są odmrożone i popękane. Nie mogę doczekać się świtu, aby wymyć te obierzyny w wodzie i ugotować. Tymczasem jednak, pokonując resztki wstrętu, staram się wytrzeć łupiny dokładnie o pasiak i zjadam je na surowo, z całą świadomością, że jestem gorszy od świni. Świnia na pewno nie jadłaby tego, ale mnie smakuje to wyśmienicie.

Schotterwerk, 22 stycznia 1945.
Nie mogę powiedzieć, aby po tym, co dotychczas przeżyłem, dużo było na świecie rzeczy, które by mnie mogły zadziwić – dziś jednak byłem świadkiem niezwykłej sceny. Przed bramą lagru, po drugiej stronie drutów, mieści się barak esesmanów i pomieszczenie wachy. Mają tam dużego psa, dobermana. Dzisiaj ten pies przyszedł do obozu z kością w pysku. Otoczyła go zaraz grupa Haftlingów, którzy znajdowali się w pobliżu. Stali bezradni i z zazdrością spoglądali nie tyle na psa, ile na ogryzaną przez niego kość. Podejść bliżej nikt nie śmiał, ale psa otoczyli i cierpliwie czekali, aż skończy swą ucztę i porzuci ogryzioną kość. Kiedy to nastąpiło, cała gromada rzuciła się w kierunku kości, którą dwóch schwyciło, szarpiąc się między sobą i odbijając ataki reszty, która usiłowała im kość wydrzeć. Pies stał spuściwszy ogon i spoglądał, jakby rozumiał o co chodzi. Kilka razy szczeknął, po czym z podwiniętym ogonem i spuszczoną głową powoli odszedł do swojego baraku. Dwaj zdobywcy kości sprawiedliwie podzielili się nią i upiekli ją w ogniu. W swoim czasie lekarz zalecił jeść upalone kości jako lekarstwo na rozwolnienie.


Abraham Kajzer był żydem pochodzącym z Łodzi. Wraz z żoną, matką i dwunastoletnim synem, trafili do obozu koncentracyjnego Auschwitz, gdzie jego bliscy zgineli w komorach gazowych. Po około miesięcznym pobycie w KL Auschwitz, został wysłany w transporcie więźniów do filii KL Gross-Rosen w Górach Sowich, gdzie pracował przy budowie kompleksu Riese. Przeżył piekło wojny i w 1949 roku wyjechał do Izraela, gdzie ponownie się ożenił. Zmarł w 1979 roku i został pochowany na cmentarzu w Holonie.
Na skróty
- Prezentowane teksty pochodzą z książki „Za drutami śmierci” Abrahama Kajzera. Książkę można nabyć w księgarni internetowej muzeum Gross-Rosen.
- Sztolnie w Osówce, wschodzące w skład kompleksu Riese, udostępnione są do zwiedzania z przewodnikiem i ciekawą ekspozycją. Pamiętajcie o ciepłych ubraniach, gdyż temperatura w sztolni to tylko kilka stopni powyżej zera.
- Korzystając z transportu zbiorowego, możemy skorzystać w pociągów Kolei Dolnośląskich i rozpocząć wędrówkę na stacji w Głuszycy Górnej. Do Osówki zaprowadzi nas mało uczęszczany, czarny Szlak Martyrologii.